poniedziałek, 22 czerwca 2015

Weckend czerwcowy

To były naprawdę intensywne trzy dni rodzinnej eskapady. Co prawda na początku były fochy, że ten chce tu jechać a tamten tam ale jakoś daliśmy radę i było naprawdę super. Jakby na to nie patrzeć zadowolić czwórkę oszołomów jest nie łatwo. Ostatecznie najstarsza jednostka czyli Jacek odmówił udziału w wycieczkach i pozostała nas tylko piątka. Ale wierzcie mi to wystarcza żeby zwariować. Jak padło hasło że dnia pierwszego jedziemy na wiochę to Julka i Jasiek zagrozili że nie wyjdą z samochodu na miejscu. Kubson nie groził bo nie umie jeszcze chodzić hahahah....W końcu około 14 zalogowaliśmy się w samochodzie i wyruszyliśmy. I to wszechobecne i męczace pytanie kiedy wysiadamy, ile jeszcze do końca i tak co 15 min. Aleee dojechaliśmy i było fajnie nawet dzieci wysiadły z samochodu i co najlepsze wcale nie chciały za bardzo wracać. Ale tylko krowa nie zmienia zdania.  Tak na marginesie to chyba bym się nie obraziła gdyby sobie tam zostali na takie małe dwa tygodnie. Ludzie jak oni wszyscy wyfruną z tego domu to ja chyba będę w demencji starczej. Wróćmy do weekendowego szaleństwa. Na wsi u babci mojego męża cisza spokój i dwa psy które całkowicie pochłonęły dzieciarnie, Mona i Basza. Mona to mini wilczyca dziecię naszej Korci która lubi bardzo nasze antoniowskie psy błąkające się, muszę jednak przyznać że jest bardzo mądra w przeciwieństwie do swojej mamusi. I to niestety potwierdza tezę że psy upodabniają się do właścicieli, nasze są nienormalne i my też. Basza to rasowy Golden retriver jest ciapuśny ale już dziadziuś, zawsze jednak był taki że właził na nas w dosłownym tego słowa znaczeniu .


Baszka :)


Mona ;)


Jasiek w akcji


Julietta z Kubsonem



Dzień drugi też był  burzliwy zagroziłam że pojadę sama bo wizja całego dnia przed telewizorem mnie rozwala. Pomysł gdzie jechać powstał spontanicznie - Ustroń. Cała ekipa jednak ponownie zalogowała się na pokładzie naszego wanika. Ustroń jak to ustroń ludzi dużo jedzenie picie i dmuchańce które jak tylko zostaną zauważone przez oszołomy to musza być odbębnione . Obiadek był pyszny i naprawdę mogę z całego serca polecić Pierogarnię pod Aniołem. dawno nie jadłam tak dobrych pierogów i tak ciekawie podanych   Suuperr. Potem kawka lody koktajle i dwa kilo do przodu a co tam.







Sobota natomiast była najlepsza ze wszystkich dni, Pogoda iście afrykańska to i pomysł celu podróży nie mógł być gorszy - Wrocław Afrykarium. Droga prosta jak drut tak, że szybko dosyć minęła, nie obyło się oczywiście bez McDonaldów i innych przerywaczy. Dotarliśmy na miejsce i informacja na ogrodzeniu zoo mnie wywaliła z sandałków, czas oczekiwania na wejście do afrykarium 3 godz.
Ale co tam my nie damy rady jasne że damy. Kolejka kręcona dookoła budynku jak w PRLu dzieci taplające się w pobliskim bajorku i 37  stopni w pełnym słońcu. Po dwóch i pół godzinie wleźliśmy do środka i ......... było warto tyle czekać. Super pomysł, piękne widoki dzieci zachwycone - Jasiek jedynie zawiedziony że rekin za mały. Naprawdę polecam fajny pomysł na wycieczkę z dziećmi.









Po zoo kierunek rynek bo według MNIE oczywiście być we Wrocławiu i nie wstąpić na rynek to trochę marnie. Według mojego męża jednak wizja nie obejrzanego meczu FC Barcelona i coś tam o jakiś tam puchar była lekką traumą. Na rynku impreza na całego Festiwal Smaki Europy i Jarmark Rękodzieła czyli coś dla mnie. Razem z Kubsonkiem w wózku obeszłam rynek zwiedzając stoiska rękodzielników podczas gdy mąż z pozostałą dwójką spożywał obiadek. Wyjazd naprawdę udany dawno tak intensywnego weekendu nie było a nogi w domu wlazły mi po kolana tam gdzie nie powinny ale było warto!!!!